Kuzynka

Moja rodzina od pokoleń tkwiła w kajdanach katolickiego kompasu wartości. Propagowane z ambon i piedestałów betonowe zasady moralnych obręczy stalową pięścią wskazywały kierunek, w którym ma być karnie zwrócona każda bogobojna owieczka. Miłosierne, ale bezlitosne ramię boskiej sprawiedliwości było najwyższym prawem. Sprzeniewierzenie się zasadom zesłanym wprost z samego Nieba oznaczało skazanie swojej duszy na najsroższy rodzaj kary – potępienie wieczne w ogniach piekielnych.

Według takich zasad żyła cała moja rodzina. Z drobnymi wyjątkami grzesznych odszczepieńców, ma się rozumieć.

O! Właśnie przypomniało mi się jedno z adekwatnych wspomnień. Gdy byłem mały, pewnego razu zachorowałem na grypę. Ciężko. Bolało mnie całe ciało i trząsłem się w gorączce. Powiedziałem więc ojcu, że nie mam sił wstać i iść do kościoła. Jak się pewnie domyślasz – była niedziela. Na me słowa matka zdjęła z wiszącego na ścianie haka skórzany, cienki pas i bez słowa podała go ojcu. Oj, tego dnia zdecydowanie lepiej było mi klęczeć, niż siedzieć i grypa przestała być moim głównym zmartwieniem.

A teraz najciekawsze. Od jakiegoś czasu moja rodzina kryła pewien mroczny sekret. Rysę na obrazie Rodu. Tej tajemnicy nie wolno było wyjawiać. Ani tym bardziej rozmawiać o niej. Jej obnażenie drapało, niczym zgrzyt pazurów czarownicy na tafli zardzewiałego wieka trumny, w której schowane są wszystkie sprawy wymiecione spod dywanu.

Był to straszny sekret, który oczywiście był doskonale znany. I chociaż wszyscy udawali, że nie mają o niczym pojęcia, to i tak każdy na ulicy obracał głowę, gdy zauważył kogokolwiek z mojej wyklętej rodziny. Na nasz widok dawni znajomi odwracali pełen niechęci i wstrętu wzrok, obdarzając nim witryny sklepowe, zbutwiałe płoty lub porozrzucane tu i ówdzie psie gówna. Sekret ten wzbudzał ukradkowe uśmieszki dewotek w ławkach kościoła, oraz pełen ubolewania i zrozumienia wzrok proboszcza.

Sekret ten miał status.

I imię.

Weronika.

Córka szwagra mojego stryja. Przyszywana kuzynka. To znaczy – tak się do siebie zwracaliśmy. Chociaż nie byliśmy spokrewnieni po krwi.

Ja i ona dzieciństwo spędziliśmy razem, więc byłem z nią związany od szczeniaka. Jako dzieciaki, bawiliśmy się razem dużo.

Dlatego traktowałem ją serdecznie.

Była dla mnie kuzynką.

Ale dla reszty rodu stanowiła szramę na pięknym obrazie szanowanych antenatów.

Weronika.

Od trzech lat imię to nie zostało wpisane do księgi parafialnej przy okazji licznych chrztów. Nie nazywano już tak dziewczynek.

Chociaż zdarzało się, że tym imieniem obdarzono niejedną uwiązaną na zardzewiałym łańcuchu sukę.

Żona szwagra stryja, matka Weroniki, była w żałobie. Nosiła się całkowicie na czarno. Wokół nadgarstków miała zaplątane czerwone, niczym krew Zbawiciela, paciorki różańca. Koleżanki z koła różańcowego szczerze jej współczuły. Próbowały pocieszyć i wesprzeć, jednocześnie obmawiając ją bezlitośnie, gdy tylko się odwróciła. Katoliczki.

Cóż więc takiego strasznego uczyniła kuzynka Weronika? Jakiż to czyn przepoczwarzył tę śliczną dziewczynę w czarną owcę całej społeczności? Jak to się stało, że ta uwielbiana przez wszystkich laleczka o blond loczkach i oczach o barwie nieba, skończyła jako wyklęta?

Już tłumaczę.

Dokładnie cztery lata temu Weronika wyjechała na studia do Wrocławia. Pozostał mi po niej numer jej komórki, znajomość na fejsie i miłe wspomnienie jej anielskiej urody. Nie ze swojej woli stała się ambasadorką lokalnej mieściny w szerokim świecie. Wtedy też utraciłem  z nią jakikolwiek kontakt. Pamiętam jedynie, że wyjeżdżała już jako naprawdę piękna panna, za którą niejeden amant byłby zdolny pobić się do krwi w remizie na lokalnej dyskotece. Kuzynka, nie kuzynka, moje oko też cieszyła.

Czas płynął leniwie i nieubłaganie, wyrywając z życiowego kalendarza kolejne karty. Lunarny krąg ważnych dni; Trzech Króli, Popielec, Wielkanoc, Piotra i Pawła, Zielnej, Adwent, Boże Narodzenie. Nowy Rok. I tak w kółko.

Aż nagle wybuchła bomba, która, niczym tsunami, położyła pokotem całe pokolenia zasług zacnych członków rodziny Weroniki.  Nie wiedziałem o co chodzi, ponieważ z miejsca temat stał się tabu. Owszem, społeczność aż trzeszczała od plotek, ale nigdy w świetle dnia. Tajemne rozmowy prowadzono w ciasnych, hermetycznych kręgach zaufanych dewotek, bywalców ławki pod sklepem spożywczym, koła gospodyń wiejskich, OSP i wszystkich grup, które scementowała instytucja kościelna, świecka lub wspólne zainteresowania.

Tajemnica miała zostać zagrzebana przez czas, wstyd i grzech.

Ale w końcu, oczywiście, dowiedziałem się.

Weronika wzięła udział w rozbieranej sesji w magazynie dla panów. Wystawiła swoje ciało na widok publiczny. Niczym pospolita ladacznica. Święte pieczęcie moralności zostały złamane i wrzucone na śmietnik wstydu i lubieżności.

Niepojęty wręcz rozmiar tego grzechu groził skandalem, jakiego nie widziano na tych terenach od czasów, gdy pradziad aktualnego sołtysa podpalił kościół w sąsiedniej parafii, aby jego wybranka nie poślubiła Staszka Wąckowiaka.

Artykułowane spod kołnierzy i chustek szepty krążyły pomiędzy mieszkańcami. Zgorszenie rosło aż w końcu eksplodowało z siłą, która pozostawiła głęboki krater w ukwieconej moralnością łące bogobojnych parafian.

Oczywiście czasopismo, to z Weroniką na okładce, nie zagościło nigdy na wystawce lokalnego sklepu z artykułami spożywczymi, papierniczymi oraz prasą. Ani w lokalnym kiosku. Właścicielka tego straganu z prasą i innymi duperelami, pani Jadwiga Konopka, po rozpakowaniu paczki z prasą, dostała zawału. Podejrzewam, że powidok Weroniki na okładce był tym, co widziała zanim niemoc zamknęła jej oczy i zgasiła świadomość. Ale owoc zakazany, zwłaszcza podsycany tajemnicą i okraszony pikantnym tabu zawsze smakował najlepiej, czyż nie?

To znaczy – tak podejrzewam.

Co do samej gazety, to ta rozeszła się w pełnym nakładzie. Oczywiście. Niczym zakazany towar, dostępny wyłącznie na hasło, reglamentowany był przez sprzedawców spod lady tylko zaufanym koneserom kobiecego piękna. Na nic zdały się próby stryja wykupienia wszystkich egzemplarzy tego drukowanego na kredowym papierze bezeceństwa. Cały trud spełzł na niczym, gdy okazało się, że kolorowy periodyk zszedł do drugiego, tajemnego obiegu. W całkowitej konspiracji krążył wśród młodych chłopców i starszych mężczyzn. Bezwstydnych, lubieżnych knurów, na których grzmiał proboszcz z ambony, nie dodając tego, iż w szafce w sypialni spoczywają dwa numery tego grzesznego pisma.

Tuż obok innego Pisma.

Tego świętego.

Co ja miałem do tego? Co myślałem? Jakaś tam niby rodzina, było nie było. Chociaż, nie powiem, poczułem się dotknięty tym, że mnie również zahaczył lokalny ostracyzm. Ale nie dałem tego po sobie poznać. Nonszalancko nosiłem głowę wysoko, dając wszystkim dewotkom sygnał, gdzie mam ich nałożoną na mnie społeczną banicję.

No, ale krew – nie woda. Jestem młody i mam spory temperament. I duże potrzeby. To znaczy, tak mi się wydaje, że takie potrzeby mam, bo z dziewczyną byłem do tej pory wyłącznie w konfiguracji: ja – monitor – kobieta. A w zasadzie to tylko ja. Zresztą. Nie interesowała mnie jakaś przereklamowana miłość, czy babskie smęcenie o związku, zobowiązaniach i innych pierdołach. Chciałem tylko jednego. Tego, czego chce napalony młokos.

Musiałem zobaczyć te zdjęcia! Zdobyć je. Abym ja również mógł posmakować owocu zakazanego. Choćbym miał ten owoc smakować wyłącznie oczami. W końcu to była Weronika! Obiekt westchnień z czasów, gdy byłem szczeniakiem. To z jej obrazem zasypiałem, by rankiem obudzić się z rozkoszną miną. W wyobraźni otwierała się przede mną. Przed moimi zmysłami i w mojej kryjówce, w której nikt nie mógł mnie nakryć. Muszę przyznać, że potrafiła niesamowicie kusić. To spojrzenie, te biodra. Te kształty. O rety! Skąd mogłem wiedzieć, że wyobraźnia rozpala gorącą iluzją równie mocno, jak rzeczywistość gasi wszelkie oczekiwania i pragnienia?

Zdobyłem w końcu zakazany owoc. Zawinięty w papier śniadaniowy przyniosłem do domu na trzęsących się nogach. Gdyby mnie z nim przyłapano, jestem tego pewien, nie zaproszono by mnie na żadną uroczystość rodzinną przez najbliższą dekadę. Wliczając śluby, pogrzeby, imieniny lub wigilię.

Sporo mnie to kosztowało czasu, nerwów i zachodu. Ale w końcu mogłem w zaciszu swojej kryjówki poddać pismo wnikliwej analizie. Laboratoryjnej wręcz. Rytuał delektowania się tymi owianymi legendą pozami i kształtami Weroniki poprzedziłem odpowiednią oprawą. Cisza i spokój? Oczywiście. Odpowiednie oświetlenie? Rozumie się. Drzwi zamknięte na klucz? Nie inaczej. Gdy poziom napięcia sięgnął najwyższych rejestrów, drżącymi dłońmi sięgnąłem po zapakowane dzieło i powoli rozdarłem  opakowanie.

Przekartkowałem do właściwej rozkładówki.

I?

Zatkało mnie! Tak, jak zatyka każdego napalonego młodzieńca na widok pięknej dziewczyny. Do tego zaprezentowanej w sposób wyrafinowany, erotyczny i estetyczny. Zdumiało mnie to, że zamiast wyuzdanej perwersji, moim oczom ukazał się wysublimowany erotyzm, podszyty wysmakowaną nutą antycznego piękna. Konsumowałem więc dzieło wybitnego fotografa, delektując się kolorem skóry modelki, linią talii i bioder, oraz światłem rozlewającym się po udach. I piersiach. Fotografie wyryły we mnie obraz kuzynki, który nie do końca chyba był zgodny z tym, jaka była naprawdę. Ale czy to miało znaczenie? Czy obiekt westchnień i zaspokojenia musi być prawdziwy? Do tej pory nigdy nie musiał taki być.

I chociaż stałem się w końcu powiernikiem sekretu, nie poczułem się tymi obrazami zbrukany. Nawet, przyznaję z lekkim wstydem, że poczułem zawód. Pod kątem pornograficznym, ma się rozumieć. Fotografie i sposób wyeksponowania ciała Weroniki bardziej były zogniskowane na przedstawieniu, jakby to dosadnie ująć – jej samej, niż zakamarków jej anatomii. Więcej w tych pozach było erotyki i delikatności, niż perwersji. Więcej było piękna, niż lubieżności. I zdecydowanie najmocniej działającym elementem nie był starannie przystrzyżony pasek ciemnych włosów pomiędzy jej nogami, ani cudownie wyeksponowane światłem piersi, lecz piorunujące spojrzenie błękitnych oczu.

W tym spojrzeniu można było utonąć.

Nie skończyłem tego dnia.

Ani razu.

Ale zdecydowanie na dłuższą chwilę straciłem oddech.

 

Pamiętam to zimne popołudnie. Był trzeci listopada. Skulony przed wiatrem wdzierającym się z kołnierz snułem się w kierunku sklepu. W szarówce popołudnia zauważyłem, że na parafialnym cmentarzu tliły się jeszcze resztki zniczy. Mógłbym przysiąc, że nawet tutaj czułem unoszące się wokół grobów resztki oparów wyperfumionych gospodyń domowych, które w ten dzień mogły wreszcie zaprezentować się, niczym modelki na wybiegu. Klnąc na silny wiatr, który niósł do mnie tę cmentarną bryzę, zanurzony w myślach ciężkich, niczym ołowiane sklepienie nade mną, spacerowałem nie myśląc o niczym szczególnym.

No, może poza tym, że nazajutrz miałem wyruszyć na kilka dni do Wrocławia.

Chciałem odwiedzić kumpli, których poznałem online. A co? Miałem ochotę wyjść gdzieś z nimi. Pozwiedzać. Zanurzyć się w kulturze. Kulturze barów – oczywiście. A może coś więcej? Można przecież chcieć czegoś więcej od życia, prawda? Może wyrwać jakąś laskę? Może z tą laską zrobić coś więcej? Kto wie? Marzenie nie zostało jeszcze zakazane, co nie?

No i, jak większość młodych ludzi, którym obce jest pojęcie prywatności, nie omieszkałem się pochwalić tym wyjazdem na fejsie. Z dopiskiem, że Wrocław jutro przestanie istnieć. Głupie? No i co z tego? Dostałem 27 lajków.

Wychodziłem właśnie ze spożywczaka obładowany mlekiem UHT, pompowanym chlebem tostowym, kartonami ze sztucznym sokiem pomarańczowym i dziesięcioma torebkami zupek chińskich. Nagle podskoczyłem zaskoczony, bo poczułem, że w spodniach coś się dzieje.

Sięgnąłem do kieszeni po komórkę.

Messenger.

Wiadomość od… przetarłem oczy ze zdumienia.

Tak! Od Weroniki!

Aż mnie zatkało! Wstydziłem się odblokować telefon. Wiadomo, z jakiego powodu. Rozumiesz? Ale w końcu, niczym mityczny Herakles przed bitwą z Hydrą, zebrałem się na odwagę i otworzyłem wiadomość.

„Cześć Kuzynie. Nie wiem, czy chcesz czytać wiadomości ode mnie. Ale postanowiłam zaryzykować, bo zostałam sama i nie wyrzuciłeś mnie ze znajomych. Najwyżej nie przeczytasz. U  mnie, jak wiesz, wiele się wydarzyło… Wiem z twojego profilu, że będziesz we Wrocku. Może się spotkamy? Mam klitkę. Pogadamy. Powspominamy. Robię dobrą kawę. Pamiętam, że lubiłeś turecką. Co Ty na to? Odpisz?”.

Przeczytałem. I znowu. I kolejny raz. Uderzyły mnie dwa słowa: „zostałam sama”.

Moje myśli przestały płynąć. Przynajmniej przez jakiś czas.

Jak mam to, do jasnej cholery, rozumieć? Jak to sama? Czyli, że co? Chce faceta? Chce sie zabawić? Seksowna kuzyneczka pragnie nowych przygód?

A może chce tylko pogadać? Wyżalić się? Wyspowiadać?

Mętlik w mojej głowie zaczynał się rozkręcać, niczym huragan.

I oto nagle mój wyjazd do Wrocławia nabrał całkowicie innego kolorytu. Do smaku przaśnej zabawy, okraszonej swojskimi klimatami rubasznych imprez dołączył pikantny aromat z nutką tajemnicy. Wyglądało to interesująco.

Ale z drugiej strony… Może to pułapka? Czy ona chce się mną zabawić? Trochę mnie to zmartwiło.

A co mi tam!? Przecież znamy się od gówniarza. Najwyżej zrobię swoje i nie będę brał do siebie. A jak trochę gorącej kuzyneczki zapewni mi odrobinę miłych wrażeń, to niech i tak będzie. W końcu sama do mnie napisała, co nie? Postanowiłem więc, że nie będę robił tego, co jest absolutnie zakazane – stawał na drodze przeznaczeniu.

Odpisałem do niej, że chętnie się z nią spotkam. Tym sposobem zostaliśmy umówieni na wspólny… na wspólną… nie wiem na co wspólne. Ale na pewno wspólnie.

Jutrzejszy dzień…

Wyczekiwałem go, niczym astronauta czekający na swój wylot na Marsa. Nie pamiętam szczegółów tego amoku. Poziom mojego podekscytowania sięgał zenitu.

Oczywiście – nikomu nie pochwaliłem się tym sekretem.

Tym razem media społecznościowe musiałem poczęstować tajemnicą.

 

Wrocław przywitał mnie ciężkimi chmurami i zapowiedzią mżawki. Główny rynek, na którym się umówiliśmy, zasnuty był gęstą mgłą. Jakby chciał ukryć perypetie zakazanego spotkania.

Pojawiłem się trochę przed czasem. W głowie miałem gonitwę myśli. Targały mną sprzeczne emocje. Ale zdecydowanie górę brały te, które rozbudzały wyobraźnię przez lubieżne bóstwa. No i co z tego, że było zimno, skoro żar oczekiwań rozpalał mnie aż do samego środka? Co się wydarzy? Jak zakończy się to spotkanie? Co mi przyniesie?

– Hej, kuzynie – nagle odezwało się zawołanie za swoimi plecami.

Odwróciłem się. Stała kilka kroków ode mnie.

Aż zaniemówiłem.

Pierwsza myśl, jaka mnie uderzyła była taka, że jest wyższa, niż zapamiętałem. Dopiero po chwili zauważyłem eleganckie buty na koturnach, które maskowały długie nogawki dopasowanych popielatych spodni w kantkę. Wysmuklał ją dodatkowo żakiet w klasycznym korporacyjnym stylu, który założyła na jasnozielony golf przewiązany wokół szyi ciemnogranatową apaszką. Całość okrywał prosty, rozpięty płaszcz z żorżety. Ale zdecydowanie najmilejszym obrazem tego eleganckiego prospektu był lekki uśmiech. I (o rety!) te niebieskie oczy, które wpatrywały się we mnie z zaciekawieniem. A może z obawą?

Miałem wrażenie, że eksploduję, widząc ten uśmiech. I te dołeczki w policzkach.

Automatycznie odśmiechnąłem się do niej, ale nie zdążyłem już nic powiedzieć. Weronika podbiegła do mnie. Odruchowo cofnąłem się zaskoczony. A ona? Po prostu rzuciła mi się w ramiona i przytuliła. Bardzo mocno. Obcęgowo wręcz.

Zdumiało mnie, jak jednocześnie silny i czuły był to gest. Wtuliłem głowę w jej złote loki i odwzajemniłem uścisk.

– Cześć… kuzynko – odparłem cicho wprost do jej ucha.

Wtulony czułem, że cała drży. Okolica mojego karku zaczęła powoli moknąć.

Ale z pewnością nie od deszczu.

Boże.

Nie miałem pojęcia, że ktokolwiek… że aż tak… potrzebuje drugiego człowieka. Ciasnych ramion. Ciepła życia. Bliskości.

Docierało to do mnie powoli. I wszystko wskazywało na to, że ten dzień miał zapaść w mojej pamięci na zawsze.

– Tak się cieszę, że jesteś – usłyszałem jej ciepły głos wypowiadany wprost do mojego ucha. – Bałam się, że nie przyjdziesz.

Nie mogłem nic wydusić z siebie. Z wielu powodów, których jednak nie potrafiłbym wskazać. Ale najbardziej zdumiewające było uczucie, które ten uścisk i jej bliskość we mnie wzbudziły.

I, co dziwne, wbrew moim pierwotnym oczekiwaniom, uczucie to pozbawione było jakiejkolwiek energii seksualnej. Żadnych erotycznych fluidów. Nic.

Nawet, gdy przywarła do mnie całym swoim ciałem, nie czułem żadnego podniecenia. Uleciało, jakby go nigdy nie było. A przecież pamiętam, że szedłem na to spotkanie mocno napalony.

Stałem więc tak, jak ostatni dureń, tuląc ją w ramionach i zupełnie nie wiedziałem, co powiedzieć. Widziałem za to wyraźnie piękno malowanego mlecznymi pasmami mgły ratusza. Cieszyłem się wilgocią moczącej nasze płaszcze mżawki. Czułem radość z zimnego wiatru wdzierającego się za kołnierz. Delektowałem się pięknem przebrzydłych gołębi. Ogarniała mnie wdzięczność za burość kolorów, które malowały ten dzień na czarno-biało.

I rozkoszowałem się ciepłem drugiego człowieka.

Coś mi się chyba w środku rozpuściło. Nie mogło być inaczej. Jeszcze nigdy się tak nie czułem.

Zaczął padać deszcz. Uścisk Weroniki zelżał. Odsunęła się ode mnie, ale nadal stała blisko. Spojrzała mi w oczy. I uśmiechnęła się. Zdumiałem się że, paradoksalnie, ten uśmiech, pomimo łez, ciągle dodawał jej uroku. Spojrzała na mnie oczami o kolorze alpejskiego jeziora. Tymi, które płakały, gdy mała Weronisia spadła z drzewa, na które wszedłem pierwszy, celem zerwania najczerwieńszego jabłka. Dla niej wspinałem się po to jabłko. I tych samych oczu, które śmiały się do łez, gdy jako mały chłopak w samych spodenkach jechałem na rowerze i zerwał mi się łańcuch. Gdy przednie koło zablokował rów, a ja wyleciałem w powietrze po pięknej paraboli balistycznej, najpierw usłyszałem jej przestraszony krzyk. Ale już po chwili, gdy spektakularnym piruetem wpadłem w kępę parzących pokrzyw, zaczęła rechotać tak, że łzy pomalowały błotem jej okurzone zabawą policzki.

Uwielbiałem te oczy. To spojrzenie.

Deszcz już na poważnie zaczął młócić płyty deptaka.

Czułem, że już pora.

– To co? Kawa? – W końcu rozwiązał mi się język. – Pamiętam, że parzysz pyszną turecką.

Chwyciła mnie pod ramię. Zaczęliśmy iść.

Gdy skierowaliśmy się w kierunku Placu Solnego, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że wrocławski rynek rozświetlił lekki promyk słońca.

 

 

Leave a comment



Pisarska Kafejka Wszelkie prawa zastrzeżone 2024

Kopiowanie bez zezwolenia zabronione.