Morderstwo przy ulicy Bławatnej

Świadomość Michała zaczynała powoli się budzić. Nocne odmęty snu mijały bezpowrotnie. Ciszę odmierzało jedynie tykanie zegara.

Ranek przywitał go ciężkimi kroplami deszczu. Za brudnymi szybami w oknach bez firanek przewijały się nisko wiszące ołowiane chmury. Dawały przedsmak najbliższej dniówki, która zapowiadała się parszywie.

Jak każda inna zresztą.

Michał leżał w bezruchu jeszcze przez parę minut pozwalając, aż wypełzające każdego ranka macki codzienności oplotą go oślizłymi ramionami. Czasem już rankiem tęsknimy wieczora.

W końcu się poruszył. Zatrzeszczało stare łóżko. Półprzytomny poczuł trampek w ustach. Skrzywił się, ale to go otrzeźwiło. Mógł sobie darować tę butelczynę z wczorajszego wieczora. Co rano to sobie powtarzał.

Stęknął na myśl, że czeka go kolejny dzień w tym parszywym mieście.

Zwlekł się z wyrka i poszedł do łazienki. Stanął nad kiblem, którego deski nie musiał opuszczać już od prawie roku i oparł się głową o ścianę. Nawet nie musiał celować.

Po umyciu zębów nabrał trochę plastikowego animuszu. Spojrzał w lustro i skrzywił się, widząc niegoloną od kilku dni gębę. W obecnych okolicznościach nikomu nie przeszkadzało, że straszy szczeciną na prawo i lewo. Sięgnął po krem do golenia i maszynkę. Przypomniał sobie nagle, że żyletka nie była wymieniana od miesiąca i drapie, jak cholera. Odstawił wszystko na miejsce.

– Ogolę się w sobotę – postanowił, przeczesując palcami przerzedzające się włosy.

Spojrzał na zegarek, gdy zadzwonił telefon. To był Karol. Jego partner z wydziału.

Cholera! Jakaś nowa sprawa?

– Zjem na mieście – powiedział sam do siebie, łapiąc kluczyki i kurtkę.

 

Michał wiedział, że jeżeli pech miałby kogoś dotknąć, to właśnie jego. Czasem po prostu lepiej nie wstawać z łóżka. W wydziale było sześciu detektywów. Młodych, po studiach, pełnych werwy i zaangażowania.

Durnie.

Ale znowu trafiło na niego. Pech.

Jak się miało okazać jeszcze tego samego dnia, ten przydział nie był spowodowany kaprysem mściwego bożka. Raczej anioła stróża. Ale tego Michał jeszcze nie wiedział.

Na miejsce zdarzenia dojechał swoim prywatnym oplem. Jego partner, Karol Cichocki, już na niego czekał. Ćmił szluga. Od razu widać było, że miał ciężką noc. Nawet koszula, poplamiona wczorajszą kawą, była ta sama. Michał z przykrością zdał sobie sprawę, że przy nim wygląda na zadowolonego z życia mieszczucha. Pozory tak bardzo potrafią mylić.

Zaparkował na wolnym o tej porze miejscu pod sklepem z kapeluszami.

– Co tam Karol? – zagaił. – Co słychać?

Michał nie miał ochoty na wygłaszanie hollywoodzkich haseł ze swoich ulubionych filmów. W odpowiedzi poczuł za Karolem zapach ukraińskiego tytoniu. Przypomniał sobie tę paczuszkę na komendzie przydziobaną z nielegalnego przemytu. Było gorzej, niż mu się wydawało.

– O, cześć Michał – wydmuchał siwy dym. – Raczyłeś się pojawić, a mnie tu dupsko przewiewa. A swoją drogą, wyglądasz, jak żul.

– Pieprz się, gościu – odparował ściskając rękę partnera na powitanie.

– Jak żona? Dzieciaki? – zagaił rozmowę. Cichocki skrzywił się i zachichotał.

– Spałem na wersalce w garażu, wyobraź sobie – Michał aż przystanął.

– Co? Wiedziałem, że Justyna w końcu się na tobie pozna – zażartował.

– Marzy ci się kawalerze – odbił piłeczkę Karol. – Mała przyniosła z przedszkola jakieś cholerstwo. Zaczęło się po południu. Mówię ci, stary, takiego rzygania i sraczki nie widziałem od dawna. Gówniana sprawa.

– Mówisz o rodzinie, czy o naszej robocie? – rzucił cynicznie Michał.

– Mówię o tym, że nie miałem ochoty się w tym babrać, więc wyłgałem się, że dzisiaj mam kontrolę z wydziału. Obecność obowiązkowa. Rozumiesz? Zostawiłem Justynę z tym całym dziadostwem i poszedłem na wygnanie do garażu. Trochę ich szkoda, ale wiesz. Takie życie.

– Aleś wymyślił – podsumował Michał na zakończenie tych zwierzeń. – Co tu mamy?

Karol uśmiechnął się krzywo do partnera, gdy kiwnięciem głowy przywołał go i zniknął w uliczce pomiędzy zaniedbanymi kamienicami, pamiętającymi jeszcze czasy Bieruta.

– Słyszałem z centrali, że to jakaś mokra sprawa. Mają wybujałą wyobraźnię?

– A jak myślisz? – odparował nie odwracając się. – Dawno nie widziałem takiego szajsu.

– Aż tak?

– Sam zobacz – to mówiąc Karol wystrzelił peta i zniknął za załomem muru. Michał nie był gotowy na to, co zobaczy.

 

Od dobrych kilku minut spoglądał na leżące obok niego coś, co przypominało kiedyś człowieka i zaczął żałować, że trafił tu tak późno. Pod ścianą z czerwonej cegły, tuż za kontenerem na śmieci leżał denat.

Denatka.

Nie mógł zdystansować się od tego, że to była kiedyś dziewczyna. Cholera!

Leżała tu od kilku dni. Bez wątpienia. Stadium rigor mortis już dawno ustąpiło, oddając ciało procesom powolnego rozkładu. A i szczury nie próżnowały.

Apoteoza tego miasta.

– Trup po tygodniu nie wygląda zbyt apetycznie – usłyszał za sobą głos partnera.

– Apetycznie? – zapytał Michał. – Co ty pieprzysz, Karol?

– Jak nie jest zbyt czerstwy, to chociaż szczury nie pogardzą – opowiedział, jak zwykle.

Ten suchy żart powtarzali sobie często. Zdecydowanie zbyt często. Ale żadnego z nich ten durny żart już od dawna nie bawił.

Michał patrzył na ułożone na chodniku zwłoki. Wyglądała na dwudziestoletnią kobietę, chociaż stan rozkładu mógł wprowadzać w błąd. Musiała być kiedyś bardzo ładna. Miała na sobie niebieską, watowaną kurteczkę, szary, luźny wełniany sweter z golfem, podziurawione dżinsy i zwykłe trampki na płaskiej podeszwie. Zwykła dziewczyna, pomyślał Michał.

Już na pierwszy rzut oka widać było, że nie rozstała się z życiem ani szybko, ani bezboleśnie.

 

Karol sięgnął po nowego papierosa.

– W zasadzie to i tak szczęście, że ktoś ją znalazł. Ta dzielnica ma paskudną opinię i jeszcze gorszą reputację. Faktycznie, zaułek był istnym magazynem śmieci, resztek jedzenia i wszelakich zniszczonych sprzętów. Dookoła walała się cała masa kartonów i resztek rusztowania pozostawionego przez ekipę naprawiającą sypiący się gzyms pod dachem na czwartym piętrze. Ze stanu, w jakim ów sprzęt się znajdował, Michał wywnioskował, że od tamtego czasu musiały minąć długie lata.

– Ale bajzel, co nie? – Karol zaczął energicznie wycierać podeszwę buta w oparty o mur kawałek przerdzewiałej obudowy pralki.

– Ej! No co ty! Zapaskudzisz miejsce zbrodni.

– Przesadzasz – zripostował – zresztą, wlazłem w jakieś gówno. Przecież nie wsiądę tak do samochodu.

Patrząc na zwłoki Michał zaczął nabierać przekonania, że w gówno wdepnął również on. Coś mu podpowiadało, że ta sprawa będzie całkiem inna od tych, z którymi miał do czynienia.

Po chwili but wydawał się być wystarczająco czysty, by powrócić do tematu.

– Kto ją tu znalazł? – Michał pochylił się nad ciałem i od razu poczuł trudny do zidentyfikowania zapach. Poza wonią rozkładających sie od tygodnia zwłok. Drażniący, ale jednocześnie słodki z lekką goryczą, jakby ktoś starł świeże orzechy i pokropił sokiem z cytryny.

– Pracownica sąsiedniego sklepu z garniturami przyszła otworzyć  sklep. – odpowiedział partner.

– To dlaczego nie znalazła jej wcześniej? Przecież chodzi tędy codziennie.

– Z tego, co mówi, była na urlopie poza miastem. – Karol poszurał oczyszczonym butem po betonie. – Miała chorą matkę, czy coś. Twarde alibi, już sprawdziliśmy. Zastępował ją właściciel, który wchodził głównym wejściem. Tylko on ma do niego klucze. Przesłuchują go właśnie na komendzie.

– Ok, czyli mogła faktycznie tu sobie leżeć kilka dni… Dziwne, że zapach nikogo nie zaalarmował.

– Zapach – prychnął Karol. – Chyba smród! – Michał skrzywił się  na to określenie – Zresztą, co się dziwisz? Z tego kosza na śmieci bardziej cuchnie. Dobra, – podszedł i pochylił się nad zwłokami – pora zacząć.

Michał włączył dyktafon a Karol wyjął aparat fotograficzny.

Była  dopiero ósma rano i żaden z nich nie podejrzewał, że do wieczora świat, który znali, zmieni się nie do poznania.

 

Dopisek:

Jest to początek pewnej dość paskudnej intrygi, w której pierwszy trup to dopiero początek całej przygody. 

 

Leave a comment



Pisarska Kafejka Wszelkie prawa zastrzeżone 2024

Kopiowanie bez zezwolenia zabronione.