Wędrówka donikąd

Wędruję na zachód, przez wymarły świat. Od dnia sądu nad ludzkością minęło już trzy miesiące. Nigdy nie przypuszczałem, że będę musiał przełknąć tak gorzką dawkę samotności. Ale nie mam nic do powiedzenia.

Nie wiem, dlaczego mnie oszczędzili. I nie wiem, ilu jest takich, jak ja – wędrujących bez celu po płaszczu martwej ziemi.

Od trzech tygodni nie muszę ukrywać się przed deszczem. Któregoś poranka nadszedł wiatr. Szarpnął światem i przegonił ołowiane chmury, głaszczące szczyty wieżowców. Kurtyna sinych kłębowisk odleciała daleko na zachód. Po godzinie wiatr zasnął, pozostawiając po sobie turkusowy woal nieba.

Bacznie lustruję otoczenie, chociaż wiem, że nic mi nie grozi. Balustrady przeżarte rdzą straszą powyginaną pajęczyną żelaznych prętów i rurek. Jest ich tak dużo. Całe ściany wielopiętrowych blokowisk, które mijam każdego dnia straszą ażurowym okryciem poniszczonych balkonów i wyłupionych, niczym sztyletem, oczodołów okiennic. Spękane ściany obiecują rychły upadek budynków w aureoli kurzu i gruzu. Widziałem już, jak rozpada się cały świat. Nadchodzi pora na pogrzebanie umarłych pomników ludzkich rąk. Ludzkich żyć.

Zeszłej nocy wydawało mi się, że usłyszałem bzyczenie komara. Usłyszeć żywe stworzenie po tak wielu miesiącach ciszy. Nawet tak liche. Ale jakże wielkie. Nie mogłem zasnąć, przepełniony ściskającą moje serce tęsknotą za tym spragnionym życiem. Wystawiłem nawet ramie, ale moja krew chyba stała się gorzka lub trująca. Rankiem nie mogłem się opanować. Do południa trzęsły mi się ręce. Nie chciałem, aby to był tylko sen.

W zasadzie jestem prawie pewien, że to zwodnicze omamy mojej samotniczej jaźni generują te odgłosy. Ponieważ desperacko ich potrzebuję, dlatego umysł daje mi te projekcje. Coś na kształt zmyślonego przyjaciela.  Czasem musi taki wystarczyć. Też tak uważasz? Patrzę w przezroczystość idącą obok mnie z zaciekawieniem oczekując odpowiedzi.

Myśl, że „czas końca” mogło coś przeżyć, była paraliżująca. Zniewala umysł do tego stopnia, że kwestia przetrwania schodzi na dalszy plan. Dodatkowo, chociaż w zupełnie innym zakresie, paraliżuje świadomość, że czasu mam coraz mniej.

Przystaję na chwilę, by odpocząć. Razem z towarzyszącą mi Pustką siadam na gruzach marmurowych schodów, tuż obok pokruszonego muru. Na ścianach pięknej kamienicy podpisała się Entropia. Pięknej niegdyś. Wyciągam nogi wzdłuż spękalin i odprysków zbrojonego betonu.

Zatrzymuję myśli. Otacza mnie kosmiczny punkt. Świadomie obserwuję, że nawet gdy nie myślę, to wciąż jestem.

Ruszam w drogę.

Minuta. Godzina. Dzień.

Kolejna ulica. Kolejna dzielnica. Kolejne miasto.

Martwe.

Puste.

Człowiek bez celu nie ma prawa wędrować. Choćby w dowolnym kierunku.

Na ruchliwej niegdyś ulicy trwa bezruch tak potworny, jakby powietrze zostało przyklejone do bezruchu. W tej świątyni przeszłości nawet mrugnięcie powiekami jest bluźnierstwem.

Z naprzeciwka spoglądają na mnie bezduszne ślepia okiennic bloku czynszowego. Odpędzam od siebie myśl, że ktoś rzeczywiście na mnie patrzy. Jestem pewien, że wszystkie mieszkania i kawalerki ukryte za trupim spojrzeniem okien są puste. Wiem to, ponieważ już od dawna przestałem w takich miejscach szukać ludzi.

Szukać życia.

Jego po prostu nie ma. Nic z niego nie pozostało. Jestem projekcją czasu upadku. Skoro życie odeszło, czy nie jestem chodzącym trupem?

Sięgam do plecaka. Zapasów powinno wystarczyć. Poza tym, wszyscy, którzy przestali istnieć, pozostawili po sobie pełne spiżarnie i lodówki. Prowiantu na pewno mi nie braknie.

Brakuje mi życia.

Nie oglądam się za siebie, by pożegnać migoczące mirażem gorącego piasku szczyty wieżowców. Zostawiłem je wczoraj. Są martwe. I takie pozostaną.

Wchodzę do nowego miasta. Do starego miasta. Arterie ulic są niczym żyły porzuconego na pustyni nieboszczyka.

Zza pędzących na zachodzie ołowianych chmur rozbłyskuje promyk Słońca. Pod zamkniętymi powiekami czuję czerwień i ciepło. W sterczących konarach zasadzonych wzdłuż szpaleru ulicy drzew podmuchy wiatru gwiżdżą smętną pieśń. Prawie słyszę ten pachnący przeszłością zaśpiew, zwiastujący początek wiosny.

Otwieram puszkę z wołowiną. Nie jestem głodny, ale muszę przetrwać. Żując tłuste kęsy żyjącego niegdyś stworzenia, czuję się, jakbym popełniał świętokradztwo. W świecie, w którym zanikło życie, aby przeżyć posilam się tym, co kiedyś żyło.

Wiatr ucichł. Powraca bezruch.

Czas ruszać dalej. Ale dokąd?  Gdzie znajdę to, czego szukam? Gdzie znajdę to, czego znaleźć nie mogę?

Wyruszę za Słońcem.

Jak wczoraj. Jak tydzień temu. Jak na początku.

Moje kroki pożerały drogę.

Pod wieczór opuściłem tej rejon miasta i po przejściu sześciopasmowej autostrady, zszedłem po wzniesieniu, by znaleźć się w parku.

Martwym.

Zapadał zmrok. Jutro czeka mnie dalsza pielgrzymka.

Bo cóż w martwym świecie może uczynić jedyny żywy?

Od całkowitej zagłady dzieli tę planetę tylko odrobina czasu. Kilka obrotów kosmicznej klepsydry.

Przed zaśnięciem znowu zadam sobie to samo pytanie: jak długo jeszcze pozostanę karykaturą ludzkości? Jaką rolę mam do odegrania w przedstawieniu demiurga?

Jutro znów wyruszę ze Słońcem.

 

Dopisek: czasem każdy tak wędruje.

Leave a comment



Pisarska Kafejka Wszelkie prawa zastrzeżone 2024

Kopiowanie bez zezwolenia zabronione.